Podsumowanie roku!

 

Podsumowanie roku 2015!

Wszyscy, którzy są z nami od jakiegoś już czasu, wiedzą, że nie spoczywamy na laurach i realizujemy wciąż nowe pomysły i cele. Ten rok zapowiada się nie gorzej niż zeszły… Ale żebyście mieli porównanie, to poniżej krótkie podsumowanie osiągnięć naszego Teamu w 2015. Wszystko, co udało się zdziałać, jest wynikiem ciężkiej pracy całego zespołu i wielu życzliwych nam ludzi. Dziękujemy 🙂

 

Relacje uczestniczek z warsztatów w Krakowie:

Dorota (na FB):
No to podsumujmy.
Zrzucona przez jednego konia, zdeptana przez drugiego. Bolą plecy i ręce od łuku, ramiona i uda od szabli, wszystko od pasa w dół od galopu, o lędźwiach litościwie nie wspomnę. Palce dłoni odmówiły dalszej współpracy, kciuk chyba definitywnie umarł, w każdym razie na bodźce nie reaguje.
Innymi słowy – było FANTASTYCZNIE !!!
Dziękuję Wam bardzo za warsztaty, jesteście super ekipą! Bakcyl załapany, to na pewno nie ostatnie moje słowa w temacie łucznictwa konnego. Pieszego zresztą też. Wszystkiego najlepszego na nadchodzący sezon, i na wszystkie kolejne, i widzimy się na którejś z imprez konnych, bez dwóch zdań! Uczestniczkom też wielkie dzięki, jesteście świetne laski
Dzięki!
Maja (na blogu „weterynarz po godzinach”):
Nasi instruktorzy męczyli nas okropnie. uparli się, że nauczą nas wszystkiego w trzy dni. Były jednostki zdolne i jednostki oporne… Oporne (czyli ja…) po zajęciach ledwo trafiały do domu i tylko stękały i jęczały… Kilka godzin nocnej regeneracji i znowu do roboty… Do tej pory jak tylko kwęknęłam na jeździeckim treningu: „zmęczyłam się…”, to było „ok, odsapnij, złap oddech, powiedz, jak już będziesz gotowa popracować dalej…” W Podskalanach to nie działało! Tylko „wyżej ręka!”, „niżej ręka!”, „więcej agresji”, „utrzymaj!”, „czekaj!”, „nie czekaj!”. Moje biedne mięśnie nikogo nie obchodziły 😉 Nie mówiąc już o siniaku na łokciu… Oprawców było czterech: Anka, dwóch Michałów i jeden Abrat… I wyraźną przyjemność sprawiało im pastwienie się nad biednymi kursantami. Robili to profesjonalnie, według ustalonego programu. Jak już cieszyłyśmy się, że coś nam zaczynało wychodzić, to podnosili poprzeczkę, żeby nasza radość nie trwała zbyt długo… Tym sposobem dotrwałyśmy do momentu, gdy z łukami w dłoniach galopowałyśmy w kółko po prawdziwej arenie cyrkowej i usiłowałyśmy po pierwsze: nie zastrzelić instruktorów, a po drugie: trafić w tarczę. Jak już się wydawało, że jesteśmy na dobrej drodze, to nasi „dobroczyńcy” zaczęli przestawiać tarczę do przodu i do tyłu, a potem dołożyli jeszcze kolejny cel… Cała męczarnia skończyła się w poniedziałek… A my zamiast z radością uciec z tego okropnego miejsca zaczęłyśmy snuć plany, jak zorganizować sobie czas, żeby kontynuować nasza przygodę z łucznictwem konnym i kiedy w końcu pojedziemy do „źródła”, czyli do Supraśla…